Na młodzieżowy oddział psychiatryczny trafiłam pierwszy raz przewieziona ze szpitala po próbie samobójczej, na kolejne dwa pobyty skierował mnie lekarz psychiatra z powodu myśli samobójczych z tendencją do realizacji. W późniejszym czasie byłam jeszcze na oddziale dla dorosłych. Opiszę, jak wygląda życie na takim oddziale, jednak trzeba mieć na uwadze, że nie każdy szpital jest taki sam i zasady mogą się różnić.

Leczyłam się w szpitalu, gdzie były różne oddziały psychiatryczne. Mój oddział młodzieżowy, czyli „M” był zamknięty, więc pacjenci sami nie mogli go opuszczać. Na wstępie chcę podkreślić, że miło wspominam ten czas i w porównaniu z późniejszymi pobytami w szpitalach dla dorosłych, ten wypadł bardzo dobrze. Nie chcę nikogo zachęcać do przeżycia tej „przygody”, ale również chciałabym pokazać tym, którzy są w złym stanie, że to miejsce nie jest wcale takie straszne, jak może się wydawać. 


Do szpitala nie jest potrzebne skierowanie. Na wstępie zawsze rozmawiałam z lekarzem, który decydował o moim przyjęciu. Po przyjściu na oddział pielęgniarki sprawdzały moje rzeczy – nie można mieć ostrych przedmiotów, leków, szkła, pasków, sznurówek, telefonu, słuchawek (mała porada dla miłośników muzyki – słuchawki bezprzewodowe i bezprzewodowe głośniki mogą być, ładowarki zostawia się na terapii zajęciowej). U mnie był telefon, z którego pacjenci mogli korzystać, więc warto spisać sobie najważniejsze numery na kartce. Rodzice mogli odwiedzać mnie codziennie i podczas tych wizyt wychodziłam na teren szpitala, mogłam korzystać z mojego smartfona, spacerowałam na  świeżym powietrzu. 

Dzień zaczynał się po ósmej pobudką pani z terapii zajęciowej, która zapraszała na poranną gimnastykę. Nie była obowiązkowa, więc śpiochy mogły dalej spać. Później przyjeżdżało śniadanie, wcale nie takie straszne jak się może wydawać, da się na tym przeżyć. Są diety dla weganów i wegetarianów, więc można to zgłosić wcześniej lekarzowi i nie męczyć się z niechcianym schabowym. Pielęgniarki po posiłku rozdawały leki. Następnie rozpoczynała się społeczność terapeutyczna. Zanim wytłumaczę jej przebieg, wtajemniczę was w cudowny system punktów, który spełniał moją ambitną duszę. Każdy pacjent był wypisany na wielkiej tablicy i podczas społeczności lub przed nią uzupełniane były punkty. Dodatnie za uczestniczenie w terapiach grupowych, gimnastyce, za chodzenie do szkoły, dobrze posprzątany pokój. Ujemne punkty były za opuszczanie (bez zwolnienia od lekarza) zajęć obowiązkowych, okaleczenia na oddziale, posiadanie zakazanych przedmiotów, niszczenie czegoś itp. 

Podczas społeczności zbierali się w jednej sali wszyscy lekarze, psychologowie, pielęgniarki i pacjenci. Na początku każdy oceniał swoje samopoczucie w skali od 1 do 6, następnie rozmawiało się o sprawach oddziału – organizacyjnych oraz dotyczących relacji i atmosfery w tym miejscu. Lekarze próbowali wyjaśniać konflikty, pacjenci mogli mówić o tym, co ich niepokoi w grupie itp. Około południa pacjenci, którzy czuli się miarę dobrze i dostali pozwolenie od lekarza mogli wyjść poza oddział pod opieką pani z terapii zajęciowej. Podczas tych wyjść można było kupić coś w małym sklepiku, pograć w tenis stołowy czy wyjść na świeże powietrze. W południe były różne terapie grupowe (psychoedukacja, muzykoterapia i inne). Następnie przyjeżdżał obiad, a popołudnie spędzało się w szkole. Nauczyciele przychodzili na oddział, zazwyczaj trwało to 3-4 godziny lekcyjne dziennie. Szkoła była obowiązkowa, ale nauczyciele nie wstawiali  złych ocen i traktowali nas bardzo delikatnie. Wielki plus jest taki, że wyniki zdobyte w szpitalu zostają przepisane do dziennika w normalnej szkole i po powrocie do domu, łatwiej wrócić do nauki, nie będąc przygniecionym ilością materiału. Wieczorem kolacja, leki i cisza nocna o 22. Przez większość dnia jest otwarta terapia zajeciowa, gdzie pod okiem pani terapeutki można robić różne prace plastyczne, oglądać telewizor, słuchać muzyki, grać na komputerze lub korzystać z różnych gier planszowych. Na stołówce, która jest otwarta cały dzień również jest telewizor, więc łatwo zabić nudę.

W każdym pokoju jest kamera. Osoby gorzej się czujące są pod stałą obserwacją pielęgniarek. W ciężych przypadkach pacjent może trafić do izolatki lub być unieruchomiony.

W wyobrażeniach ludzi często dominuje obraz szpitala psychiatrycznego, jako niebezpiecznego. Z mojego doświadczenia wiem, że trafiając na oddział największym zagrożeniem byłam sama dla siebie. Oczywiście są różne przypadki, ale personel dba o bezpieczeństwo. Osobiście nie miałam żadnych lęków z tym związanych.     

Zazwyczaj pobyt tam nie trwa krócej niż 2 tygodnie. Każdy pacjent ma przypisanego lekarza oraz psychologa. Spotkania z nimi są zależne od stanu pacjenta oraz możliwości czasowych. Z tego co pamiętam psycholog rozmawiał ze mną 2 razy na tydzień, psychiatra trochę częściej, ale były to krótsze spotkania. Miała miejsce również terapia rodzinna, czyli minimum jedno spotkanie rodziny w obecności psychologa. W soboty, niedziele, święta i w nocy jest jedynie lekarz dyżurujący, który opiekuje się w tym czasie kilkoma oddziałami, jednak w pilnych wypadkach zawsze otrzyma się jego pomoc. 

Będąc w późniejszym czasie na oddziale dla dorosłych zauważyłam, jak wiele uwagi poświęca się młodzieży w szpitalu. Czas jest bardzo zapełniony, bo wiadomo, że z nudów wpada się często na głupie pomysły. Obserwacja pacjentów jest też o wiele większa, bo jednak to nadal niepełnoletni ludzie, na których trzeba bardziej uważać. 

Trudnym momentem często jest sam wypis. Mimo że nie lubiłam siedzieć w szpitalu, to powrót do rzeczywistości był ciężki. Na oddziale czułam się bezpieczna, byłam odcięta od problemów, z którymi spotkałam się w domu, szkole, wśród znajomych.

Doceniam ten czas, bo czułam się zaopiekowana w moich kryzysowych sytuacjach. Co do tego czy szpital mi pomógł, to nie mogę powiedzieć, że po wypisie wracałam o wiele zdrowsza do domu. W każdym przypadku to inaczej wygląda, jednak u mnie to nie była sprawa, którą dało się złagodzić w kilka tygodni. Leki na mnie nie za bardzo działały, więc nie miałam nagłej poprawy. Terapia również w moim przypadku musiała być długoterminowa, dlatego te kilka spotkań nie zmieniło radykalnie mojego podejścia. Szpital u mnie miał funkcje utrzymania mnie przy życiu, gdy myśli samobójcze były zbyt silne, abym mogła być zostawiona sama sobie. Jednak wiele moich znajomych odczuło dużą ulgę po wypisie do domu, głównie za sprawą leków, ale również wiele z nich w szpitalu pierwszy raz spotkało się z psychoterapią, która dała im spojrzeć z innej perspektywy na otaczający ich świat.

Jeśli miałabym wskazać największą trudność z jaką się tam spotkałam (nie licząc problemów z którymi już przyszłam), byłoby to oddziaływanie innych pacjentów na mnie. Bolało mnie to, jak inni cierpieli. Codziennie ktoś płakał, wiele osób miało myśli samobójcze, byli po próbach, niektórzy nawet w szpitalu próbowali odebrać sobie życie lub zrobić krzywdę. Było to o tyle trudniejsze, że zaprzyjaźniłam się z wieloma osobami.

Podsumowując, doceniam wszystkie moje pobyty. Mimo wielu trudności, bez tych doświadczeń, nie byłabym taka, jaka jestem obecnie. Cieszę się, że miałam możliwość opieki medycznej w moim najgorszym czasie i jestem wdzięczna za pracę całego personelu oraz za wsparcie pacjentów.

​~Post anonimowy